Znamy już finał głośnej i, jak się okazuje, bardzo kosztownej wpadki pracownicy agencji Project z Torunia, która zilustrowała post Żytniej zdjęciem ściągniętym z sieci. W dodatku bezrefleksyjnie przeklejonym i podpisanym jako „Kac Vegas”. Niestety nie było to byle jakie, neutralne zdjęcie.
Zdjęcie z tragicznej demonstracji „Solidarności” przedstawiające śmiertelnie postrzelonego podczas 31 sierpnia 1982 roku Michała Adamowicza posłużyło za ilustrację postu na temat „wieczoru kawalerskiego, który może wymknąć się spod kontroli za sprawą… Żytniej Ekstra”. Post szybko usunięto z profilu, jednak Internet nie zapomniał. W sieci rozpętała się burza, a internauci próbowali wskazać sprawców tego błędu: młody wiek administratora, niepoważne podchodzenie do obowiązków oraz powszechny w branży i poza nią nawyk publikowania zdjęć bez praw autorskich.
Finał tej niepochlebnej historii na stałe wpisze się w rozdziały podręczników marketingu, pt.: „Kryzys w social media”. Zapewne też jeszcze nieraz o niej usłyszymy.
Kto na tym straci mało, a kto najwięcej?
W tej całej sprawie żal mi najbardziej administratorki, która (co winą jej ewidentną jest) bezrefleksyjnie skopiowała z sieci „pierwsze lepsze” zdjęcie. Żal mi jej, gdyż odpowie za ten czyn praktycznie sama, bez udziału tzw. pracodawcy. „Tzw”, dlatego, że we wspomnianej agencji zatrudniona była jedynie na umowę zlecenie, która nie nakłada na pracodawcę obowiązku ponoszenia odpowiedzialności za szkody spowodowane przez pracownika. 15 tys. będzie zatem musiała zapłacić z własnej kieszeni. Zapewne będzie to kwota o wiele większa, niż do tej pory zarobiła jako administrator. Zapewne też zapamięta tę lekcję na długo, oj na długo.
Jest tu jednak, prócz winy autorki postu, coś jeszcze.
Ta historia pokazuje ile tak naprawdę znaczy umowa zlecenie i jak bardzo sobie szkodzą Ci, którzy ją podpisują (w imię większej kwoty „na rękę”) oraz ci, którzy… chętnie ją zawierają.
Na tej sprawie straci nie tylko (była już) administratorka profilu czy właściciel marki Żytniej. Uszczerbku, i to niemałego, dozna przede wszystkim agencja marketingowa. Jako partner biznesowy, po takiej wpadce, ma naprawdę dużo do odrobienia. Tym bardziej jako pracodawca. Zatrudniając bowiem byle jak (bez kwalifikacji) i być może kogolowiek, byle za najniższą stawkę (o osobach świadczą przecież owoce ich pracy) powinna liczyć się z tym, że niedoświadczony pracownik może przynieść, delikatnie mówiąc, niedoskonałe wyniki pracy.
Słowa przeprosin, a zwłaszcza stwierdzenie: „Nie sposób znaleźć odpowiednich słów dla wytłumaczenia tak daleko idącej ignorancji i braku profesjonalizmu naszego pracownika odpowiedzialnego za tę publikację” nie wystarczą by zachować się uczciwie nie tylko wobec wszystkich, których uraziło to zdjęcie, ale przede wszystkim wobec pracownicy. Bo moim zdaniem tak właśnie powinni postąpić. Tak, to jest właśnie to słowo klucz: uczciwość, również wobec swoich ludzi.
Dlatego, moim zdaniem, by choć odrobinę uratować reputację pracodawcy agencja Project powinna z własnej kieszeni zapłacić karę i zakończyć tę sprawę z jak najmniejszą stratą dla własnego wizerunku. Przyjęcie decyzji sędziego „na klatę”, przeszkolenie załogi, wprowadzenie odpowiednich procedur, wyciągnięcie lekcji z tej wpadki i NIE zwalnianie administratorki – to wbrew pozorom może przynieść więcej pożytku ze słono już zapłaconej lekcji, niż zakończenie tej sprawy poprzez nieprzedłużenie umowy zlecenia z w.w. osobą. I podpisanie jej z kimś innym…
Kwestia PRu to jest coś, z czym się niewątpliwie zgadzam w 100%.
Doczepić się jednak muszę do umowy zlecenia. Brakło jedynie stwierdzenia typu „umowa śmieciowa”, a na to mam alergię. To nie umowa zlecenia jest zła sama w sobie. To treść tej konkretnej umowy była źle napisana i stąd problem. Ja osobiście gorąco namawiam wszystkich do umów zlecenie. Wzięcie pracownika na etat to dobrowolna zgoda na okradanie się (kolejny raz) przez ZUS.